Epstein i Trump: pocałunek śmierci populizmu i lekcja dla wyborców w Polsce

przez Tomasz Makarewicz

Sprawę Epsteina i polityczny kontekst wokół Donalda Trumpa, na łamach OKO.Press wyjaśnia dr Tomasz Makarewicz.

Trump zaoferował ruchowi MAGA utarty schemat polityki „nasza drużyna dobra, wasza zła”. Wystarczy sobie wmówić, że usuniemy z Waszyngtonu Demokratów-pedofilów i problem sam zniknie. Ale w sprawie Epsteina to Trump jest modelowym beneficjentem zepsucia państwa. Porażka ruchu MAGA to doskonała lekcja dla wyborców w Stanach, na świecie i dla nas w Polsce

Ameryka żyje sprawą Jeffreya Epsteina. Oficjalnie inwestor finansowy, przez dekady werbował i zmuszał młode kobiety i nieletnie dziewczyny do pracy seksualnej.

Sprawa zrobiła się głośna, bowiem Epstein należał do amerykańskiej śmietanki towarzyskiej, znał się na przykład z Billem Clintonem, Donaldem Trumpem, Alanem Dershowitzem (adwokatem m.in. O.J. Simpsona), Andrzejem Windsorem (bratem króla Zjednoczonego Królestwa), Ehudem Barakiem (byłym premierem Izraela) i Billem Gatesem. A raz nawet pomógł finansowo znanemu lingwiście i komentatorowi politycznemu Noamowi Chomskiemu.

To pozwoliło mu przez lata unikać sprawiedliwości, oferować swoje „usługi” najpotężniejszym i najbogatszym, i samemu zarobić miliony (dorobił się nawet wyspy i odrzutowca, zwanego „Lolita Express” na cześć słynnej książki Nabokowa). Kiedy w końcu aresztowano go w 2019 roku, zmarł miesiąc później w więzieniu, jeszcze przed rozpoczęciem procesu.

Wedle oficjalnego śledztwa Epstein odebrał sobie życie, ale kolejne doniesienia prasowe wskazały na szereg nieprawidłowości w dochodzeniu i luki w materiale dowodowym.

To wszystko stanowiło doskonałą pożywkę dla spekulacji o „liście Epsteina” i szeregu teorii spiskowych, które bardzo szybko zdobyły popularność szczególnie na amerykańskiej prawicy.

Piekło w konserwatywnej bańce

Amerykański ruch konserwatywny w ciągu ostatnich dwóch dekad stracił kontakt z rzeczywistością i od pewnego czasu żyje w alternatywnej bańce informacyjnej, w której Demokraci to satanistyczny kult pedofilów. Doskonały przykład to tzw. Pizzagate z 2016 roku, wedle której Hillary Clinton miała prowadzić pedofilską siatkę w małej pizzerii pod Waszyngtonem. Ta historia to oczywiście bzdura, ale nie przeszkodziło to Elonowi Muskowi cytować ją jeszcze siedem lat później w przedbiegach do ostatnich wyborów prezydenckich.

Powiązany z Clintonem Epstein i jego nie do końca jasna śmierć, to woda na młyn takich spekulacji, dlatego przed ostatnimi wyborami komentatorzy z MAGA-infosfery stale wracali do tematu. Trump obiecał upublicznienie listy Epsteina, a jego nowa prokurator generalna Pam Bondi kilka miesięcy temu miała mieć ją „na biurku”.

Tymczasem nagle w połowie roku, niczym mistrz Obi-Wan Kenobi w Gwiezdnych Wojnach, przedstawiciele administracji Trumpa zaczęli nas przekonywać, że „to nie jest lista Epsteina, której szukacie”.

Pikanterii sprawie dodaje fakt, że prezydent Trump i Epstein przez długie lata byli przyjaciółmi i sąsiadami w Palm Beach na Florydzie.

To tam znajduje się klub Mar-O-Lago, ponadto Trump powiedział raz o Epsteinie, że ten jest „wspaniałym gościem” („teriffic guy”), „zabawnym towarzystwem” („a lot of fun to be around”) i że mawia się o nim, że jak on sam „lubi piękne kobiety, wiele z nich młodszego typu” („on the younger side”).

Odmawiając publikacji listy Epsteina, Biały Dom wrzucił granat do amerykańskiej polityki.

Lewa i centrowa strona społeczeństwa zaczęła żartować, że Trump stał się częścią „głębokiego państwa” (domniemanej satanistyczno-pedofilskiej kabały CIA, establishmentu i „globalistów” (czyli Żydów), która w tajemnicy rządzi państwem niczym mistrz kukiełek).

A bardziej na serio spekulować, w jaki konkretnie sposób Trump pojawia się w aktach sprawy Epsteina (sama jego obecność już nie ulega wątpliwości, wiadomo też, że FBI starała się to w oficjalnym raporcie zatuszować. Trumpowi nie pomaga długa historia paskudnych wypowiedzi, na przykład opowieści o tym, jak w trakcie organizowanych przez siebie konkursów piękności lubił wchodzić do przebieralni uczestniczek, spośród których wiele było nastolatkami.

Czy można zaufać globalistom z FBI?

Ruch MAGA do tej pory ignorował przeszłość Trumpa. Jednak prawicowe media wryły sprawę Epsteina na tyle głęboko w obecne wojny kulturowe, że nie da się jej po prostu przemilczeć. Stąd szok poznawczy dla wyznawców kultu Trumpa, szczególnie kiedy prasa zaczęła przytaczać jego słowa o Epsteinie, oraz publikować wspólne zdjęcia (na przykład ze ślubu Trumpa z drugą żoną) i filmy.

Prawicowi komentatorzy muszą teraz wybrać: albo odwrócić się od prezydenta, albo przekonywać tradycyjnie nieufny do struktur państwa ruch MAGA, że tym razem jednak należy zaufać globalistom z FBI (świetny przykład to gorąca dyskusja między Megyn Kelly i Benem Shapiro).

Symboliczny jest tutaj Charlie Kirk (konserwatywny podcaster młodego pokolenia), który swoją desperację wyraził postanowieniem, że na razie „ma dość rozmawiania o Epsteinie” (porównajcie do jego wcześniejszych Tweetów).

Trudno wyobrazić sobie temat gorętszy niż pedofilska siatka w sercu waszyngtońskiego establishmentu, z potencjalnym udziałem prezydenta Stanów Zjednoczonych.

A jednak ta sprawa jest znacznie poważniejsza: ukazuje bowiem, że znacząca część współczesnego dyskursu politycznego ma podstawy równie solidne, jak lodowy zamek na krze, która dryfuje w stronę równika.

Dobro publiczne

Żeby zrozumieć tę kwestię, musimy pozwolić sobie na nieco przydługą dygresję: pytanie o naturę ludzką. Już starożytni filozofowie zastanawiali się, czy ludzie z zasady są dobrzy, czy źli (Platon na przykład zwykł twierdzić, że nie ma złych, istnieją tylko niedoinformowani o konsekwencjach złych czynów).

To pytanie pozostaje aktualne dla współczesnych nauk społecznych, na przykład w ekonomii przybrało następującą formę:

do jakiego stopnia ludzie skłonni są ze sobą współpracować, kiedy wymaga to poświęcenia indywidualnych zasobów.

W 2000 roku Ernst Fehr i Simon Gächter opisali eksperyment, który przeprowadzili celem zbadania tego problemu. Autorzy zaprosili do laboratorium studentów, których następnie podzielili losowo na czteroosobowe grupy. Każdy student w każdej grupie dostał 20 żetonów, o pewnej wartości franków szwajcarskich – na użytek tego eseju „przełożę” to na dwadzieścia monet jednozłotowych.

Studenci mogli te monety zatrzymać dla siebie albo dowolną ich ilość dołożyć do grupowej puli. Każda moneta ze wspólnej puli „pęczniała” i wtedy cała czwórka otrzymywała po 40 groszy. Tu widać, że wspólna pula to tak zwane dobro publiczne: z jednej złotówki robiło się cztery razy po 40 groszy, czyli w sumie 1,60 dla całej grupy. Problem w tym, że dokładająca się osoba traci 60 groszy (utracona złotówka minus 40 groszy ze wspólnej puli).

Ze społecznego punktu widzenia najlepiej, aby cała czwórka włożyła wszystkie swoje monety do wspólnej puli. Wtedy bowiem zamiast początkowych 20 złotych, wszyscy dostaną po 32 (40 groszy razy 20 monet razy czworo graczy).

Problem w tym, że każdy ma pokusę, aby zachować swoje środki dla siebie.

Jeśli na przykład pozostali trzej gracze dołożyli się w pełni do wspólnej puli, ale ja zachowam wszystkie swoje monety, moja wypłata to 44 złote (20 złotych plus 40 groszy razy 20 monet razy trójka pozostałych graczy). Czyli dzięki tej samolubnej postawie zarabiam dodatkowe 12 złotych. Do tego decyzję o kontrybucji do wspólnej puli gracze muszą podjąć, nie wiedząc, ile dołożyli się inni (to zobaczą już po zakończeniu gry).

Gdyby zdarzyło się Wam zagrać w taką grę, ile monet byście dołożyli do dobra publicznego?

Jak powstaje i upada społeczeństwo

W jednej sesji swojego eksperymentu Fehr i Gächter poprosili studentów, aby powtórzyli opisaną wyżej grę w dobro publiczne po 20 razy, po każdym powtórzeniu gry losowo mieszając czteroosobowe drużyny. Uczestnicy w obu sesjach zaczęli „ostrożnie”, przy przeciętnej kontrybucji około 7 monet z 20. Przez pierwsze 10 rund te wkłady systematycznie spadały: uczestnicy obserwowali coraz niższe kontrybucje kompanów ze swoich czwórek, więc w odpowiedzi sami obniżali swoje, do średniego poziomu dwóch monet.

W jedenastej rundzie wprowadzono dodatkową zasadę. Kiedy w danej czteroosobowej grupie wszyscy gracze podjęli decyzję o kontrybucjach, każdy był informowany o wpłatach kompanów (w sposób anonimowy, to znaczy ujawniając wkłady tychże kompanów, ale nie ich personalia) i mógł następnie poświęcić część swojej wypłaty, aby ukarać dowolnego innego członka grupy, obniżając jego lub jej wypłatę.

Efekt? Kontrybucje natychmiastowo skoczyły do średniego poziomu 8 monet z 20 (a więc wyżej, niż na początku eksperymentu!), i zaczęły systematycznie rosnąć do poziomu 13 monet w ostatniej rundzie. Jak Czytelnicy się domyślają, uczestnicy eksperymentu wielokrotnie korzystali z opcji kary, którą stosowali wobec „gapowiczów” (od metafory pasażera jadącego na gapę) – im niższa wpłata relatywnie do grupy, tym większa bura od kompanów.

Lustrzaną ewolucję zachowań można było zobaczyć w dwóch sesjach z odwróconą kolejnością rund (najpierw z karą, a potem bez): wpłaty z początku ustabilizowały się na poziomie 13 monet, aby polecieć na łeb na szyję w 11 rundzie (pierwszej bez możliwości karania) i stąd systematycznie spadać do poziomu 2 z 20 monet.

Dalszą cześć, znajdziecie na stronie OKO.Press, gdzie tekst ukazał się w oryginale.


Teksty takie jak ten powstają dzięki wsparciu naszych patronów. Jeśli nasza misja jest Ci bliska, możesz zostać jednym z nich lub zachęcić do tego znajomych.

Podobne opinie i ekspertyzy

Strona wykorzystuje pliki cookies w celu prawidłowego jej działania oraz korzystania z narzędzi analitycznych, reklamowych i społecznościowych. Akceptuję Polityka prywatności