W podkaście 8.10 Gazety Wyborczej redaktor Łukasz Grzymisławski rozmawia z dr. Tomaszem Makarewiczem. Tematem rozmowy jest wojna handlowa zainicjowana przez administrację Donalda Trumpa — jej kulisy, konsekwencje oraz potencjalny wpływ na przyszłość globalnego systemu finansowego.
Łukasz Grzymisławski: 2 kwietnia, nazwanym przez Donalda Trumpa „dniem wyzwolenia”, USA ogłosiły wysokie cła na towary nie tylko z Chin – jawnie uznawanych za wrogów – ale także z krajów będących tradycyjnymi partnerami handlowymi. W kolejnych dniach prezydent wprowadzał kolejne wyjątki i warunkowe zawieszenia taryf w odniesieniu do konkretnych branż i produktów. Sytuacja stała się dynamiczna: giełdy reagowały nerwowo, kurs dolara i rentowność obligacji spadały. Obowiązujące dziś zasady mogą zmienić się już jutro, zależnie od negocjacji, na które Trump sam niecierpliwie czeka, deklarując: „Wszyscy chcą całować mnie w tyłek”.
Ekonomiści zastanawiają się, czy podniesienie ceł to świadoma decyzja, wynikająca z przekonania, że bilans handlowy odzwierciedla kondycję gospodarki, czy też stoi za tym głębszy plan. Czy możliwe, że Stany Zjednoczone chcą w ten sposób wymusić renegocjację globalnego systemu finansowego i roli dolara?
Tomasz Makarewicz: Gdy zastanawiamy się, czy Trump działa według jakiegoś planu, musimy przyjąć, że z pewnością ma pewną motywację. Tyle że jego działania nie przypominają przemyślanej strategii gospodarczej – są raczej reakcją instynktowną. Stąd wynikający z tego chaos: raz wprowadzane, raz cofane taryfy.
Warto zauważyć, że „taniec” wokół ceł zaczął się już w styczniu, zaraz po objęciu urzędu przez Trumpa. Najpierw zapowiedział cła na Kanadę, potem się z nich wycofał. Podobnie było z Meksykiem. Aż w końcu 2 kwietnia zdecydował się na drastyczny krok – objął cłami niemal wszystkich, z wyjątkiem tych dwóch państw.
Trump nie działa jak szachista planujący 50 ruchów naprzód. Jego decyzje opierają się na uproszczonym przekonaniu, że deficyt handlowy to coś złego – że jeśli USA mają deficyt wobec jakiegoś kraju, to znaczy, że są oszukiwane i trzeba coś z tym zrobić. Tymczasem świat handlu jest znacznie bardziej złożony, niż to sobie wyobraża Trump i jego doradcy.
W jego otoczeniu brakuje dziś ludzi, którzy mogliby tonować emocje – tzw. „dorosłych w pokoju”. To tłumaczy ten brak spójności i racjonalności w działaniu. Jednym z oficjalnych powodów wojny handlowej ma być próba odbudowy amerykańskiego przemysłu, np. sektora elektronicznego, który niemal całkowicie przeniósł się do Azji. Szczególnie dotkliwy byłby scenariusz konfliktu na linii Tajwan–Chiny, który mógłby odciąć USA od dostaw kluczowych komponentów. Protekcjonizm miałby więc sens, gdyby rzeczywiście służył odbudowie strategicznych sektorów, ale – jak pokażę dalej – nawet to Trumpowi nie wychodzi spójnie.
Tajwańczycy idą na rękę administracji Trumpa. Największy producent chipów z Tajwanu – tych najbardziej zaawansowanych na świecie – buduje fabrykę w Arizonie.
Z tego co wiem, ta inwestycja była planowana jeszcze wcześniej, w czasach administracji Bidena. To efekt tzw. Chips Act, który zakładał wsparcie dla budowy nowych zakładów produkujących elektronikę w USA
Ale rzeczywiście, Trump ogłosił 2 kwietnia nowe cła, m.in. na elektronikę z Chin. W tej sytuacji producent może uznać, że warto przenieść montaż laptopów do Stanów. Owszem, trzeba będzie zapłacić cło za same chipy, a amerykański pracownik jest droższy niż chiński czy wietnamski. Ale skoro i tak chipy trafiają do USA, można je tu złożyć w produkt końcowy. Innymi słowy – zamiast składać wszystko za granicą, można „poskręcać śrubki” na miejscu.
Problem w tym, że już po tygodniu Trump ogłasza wyjątek – znosi cła na chińską elektronikę. W efekcie inwestor, który zdecydował się na produkcję w USA po 2 kwietnia, nagle traci, bo równie dobrze mógł poczekać i nadal importować gotowy sprzęt bez dodatkowych kosztów.
To doskonale pokazuje, jak bardzo skomplikowane są dziś łańcuchy dostaw. Produkcja nie wygląda już tak, że jedna fabryka robi wszystko – komponenty krążą między krajami, często nawet kilkakrotnie. Laptop złożony w Chinach może mieć chip z Tajwanu, ekran z Wietnamu, obudowę z Filipin.
W takim świecie protekcjonizm może działać tylko wtedy, gdy dokładnie wiemy, co chcemy chronić – i jak to zrobić, nie rozbijając całej sieci zależności. Na przykład: jeśli chcemy mieć produkcję komputerów w USA, ale niekoniecznie chipów, nie powinniśmy nakładać ceł na chipy. Jeśli zaś zależy nam właśnie na chipach, to może warto objąć je taryfami, ale zrezygnować z ceł na inne komponenty. Kluczowe jest jasne określenie celu – bez tego wszystko się sypie.
Drugi problem to to, że inne kraje reagują. Gdy USA podnoszą cła, reszta świata – Chiny, Unia Europejska, Indie, Azja Południowo-Wschodnia – odpowiada tym samym. Tak rodzi się wojna handlowa. Amerykańskie fabryki tracą dostęp do komponentów, a jednocześnie mają trudności ze sprzedażą za granicę.
To pokazuje, że nawet jeśli protekcjonizm ma sens w określonych warunkach, to musi być stosowany z rozwagą. A mam wrażenie, że ludzie wokół Trumpa w ogóle tego nie przemyśleli. Uznali, że można działać według tzw. „teorii szaleńca” – czyli zacząć negocjacje, zachowując się irracjonalnie, żeby przestraszyć partnera. Ale problem w tym, że świat po prostu uznał Trumpa za szaleńca, z którym nie da się negocjować – tylko trzeba się przed nim bronić.
Co ciekawe, to nie jest nowa historia – już wcześniej Trump groził cłami Kanadzie i Meksykowi. Kanadyjczycy odpowiedzieli sprytnie: uderzyli w bourbon z Kentucky, czyli stan republikański, który jest bastionem Partii Republikańskiej. Senator Mitch McConnell się przestraszył i zaczął głosować przeciwko Trumpowi. To pokazuje, że inni też potrafią grać ostro.
Wspomniał pan o niezadowoleniu samych Amerykanów. Chaos nie podoba się nikomu – zwłaszcza tym, którzy chcą zarabiać. A przecież nowa administracja przejęła gospodarkę w bardzo dobrej kondycji po kadencji Bidena: rekordowo niskie bezrobocie, stały przyrost miejsc pracy, inflacja pod kontrolą, wysokie płace. Czy wyborcy, którzy oddali głosy na republikanów z troski o własny portfel, nie okażą rozczarowania i nie odbiorą partii Trumpa większości w Kongresie już w wyborach uzupełniających za półtora roku?
To już widać w sondażach – Trump traci poparcie. Nadal utrzymuje się wysoko wśród twardego elektoratu republikańskiego, tej „strefy MAGA”, ale wielu innych wyborców jest coraz bardziej rozczarowanych.
Jeszcze przed aferą z cłami Ameryką żyła działalnością departamentu Elona Muska, który przejął zarządzanie częścią administracji i zaczął wprowadzać drastyczne cięcia – dosłownie z precyzją piły łańcuchowej. Uderzyło to w wiele instytucji federalnych, które – co zaskakujące – cieszą się społecznym uznaniem.
Dobrym przykładem są agencje zajmujące się pomocą dla weteranów. Amerykanie, niezależnie od poglądów politycznych, darzą weteranów dużym szacunkiem – uznają ich za ludzi, którzy poświęcili się dla kraju. Atakowanie instytucji, które im pomagają, jest niepopularne nawet wśród wyborców Trumpa, bo to uderza w ich własne środowisko.
Były sytuacje, w których republikańscy kandydaci spotykali się z wyborcami na wiecach i słyszeli krzyki z sali: „Dlaczego zamknęliście tę czy inną agencję?” Podobnie było z agencjami wspierającymi rolników – prognozy pogody, zapomogi, doradztwo. Z pozoru niewidoczne instytucje, ale kluczowe dla codziennego funkcjonowania ogromnej grupy ludzi.
W rolniczych stanach, jak Illinois, cięcia oznaczały nie tylko utratę miejsc pracy, ale też realne problemy z prowadzeniem działalności gospodarczej. Nic dziwnego, że ludzie się buntują. Dla Trumpa to politycznie zabójcze – uderza w swoich własnych wyborców.
Widać to także w reakcjach republikanów spoza „strefy MAGA”, tych dawniej zaliczanych do partyjnego establishmentu. Przykładowo, w konserwatywnym podcaście Bena Shapiro można usłyszeć autentyczny niepokój.
Na razie mamy chaos, który jeszcze nie przyniósł pełnych skutków gospodarczych, ale jeśli Trump utrzyma taryfy, to niezależnie od tego, co stanie się z PKB czy produkcją, inflacja prawdopodobnie wzrośnie.
A to może go pogrążyć – pamiętajmy, że to właśnie inflacja odebrała Bidenowi popularność w wyborach uzupełniających w 2022 roku. I choć dziś jej jeszcze nie widać, skutki taryf zaczną się ujawniać w nadchodzących miesiącach. Do kolejnych wyborów zostało niewiele czasu – Trump może nie zdążyć tego naprawić.
Wśród wewnętrznych problemów nowej administracji trzeba wspomnieć też o ataku na wolność akademicką. Ostatnio Uniwersytet Harvarda – największa i najbogatsza uczelnia w USA – odrzucił ultimatum administracji w sprawie zmian w organizacji życia naukowego i badań. Dla wielu komentatorów to symboliczny punkt zwrotny w oporze wobec republikańskiego rządu. Tych frontów wewnętrznych jest dużo, ale chciałbym zapytać o skutki dla Europy.
Czy efektem amerykańskich ceł nie będzie np. przekierowanie nadwyżek produkcyjnych z Chin do Unii? Pekin dotuje produkcję, obniżając tym samym ceny towarów, a eksport ma być teraz kluczowym filarem rozwoju, ponieważ konsumpcja wewnętrzna słabnie, a rynek nieruchomości i infrastruktury się załamał. Jak bardzo Europa może ucierpieć?
Mam co do tego duże obawy. W europejskim kontekście można powiedzieć, że Niemcy są odpowiednikiem Chin – jeśli chodzi o model oparty na eksporcie. Szczególnie widać to w przemyśle motoryzacyjnym.
W gospodarce europejskiej wszystko jest ze sobą powiązane – mamy łańcuchy dostaw, wielu podwykonawców, zależności regionalne. Niemiecki przemysł motoryzacyjny działa jak serce całego systemu. Jeśli przestaje bić, zagrożone są dziesiątki branż wokół.
Wojna handlowa uderzy bezpośrednio w eksport europejskich samochodów do USA. Ale to tylko jedna strona medalu. Drugą są właśnie Chiny, które coraz mocniej wchodzą na globalny rynek z elektrykami. Marka BYD już w zeszłym roku miała większe wpływy niż Tesla.
Jeśli Trump rzeczywiście utrzyma cła, Chiny i Europa – zmuszone do radzenia sobie z szokiem – mogą zacieśniać wzajemny handel. Dla USA byłoby to geopolitycznym ciosem.
Widać, że Europa już teraz myśli, jak się chronić. W Niemczech mówi się o pakietach fiskalnych – m.in. inwestycjach w przemysł obronny i infrastrukturę. Pojawiają się też pomysły, by fabryki motoryzacyjne przestawić na produkcję sprzętu wojskowego – dla Ukrainy i Bundeswehry.
Mimo to obawy są duże. Po ogłoszeniu ceł giełdy zareagowały natychmiast – indeksy w Europie i USA spadły o kilka do kilkunastu procent. Na szczęście większość ceł wobec UE została zawieszona – obecnie obowiązuje jedynie 10-procentowy próg. Ale przyszłość europejskiej gospodarki wciąż stoi pod znakiem zapytania.
W Europie nie brakuje też tzw. jastrzębi. Parlament Europejski zamówił raport zatytułowany Opcje polityczne Europy w globalnej reorganizacji gospodarczej Trumpa. Jeden z jego autorów, ekonomista Jean Vallée – były doradca prezydenta Macrona – twierdzi, że Unia popełniła błąd, zawieszając środki odwetowe jeszcze przed rozpoczęciem negocjacji z Waszyngtonem.
Według niego stawką nie są tylko cła – chodzi o coś znacznie większego: kryzys zaufania do Stanów Zjednoczonych. To także kryzys dolara jako globalnej waluty rezerwowej.
Czy możliwe jest, że dolar utraci swoją pozycję? Pekin od dawna stara się wzmocnić pozycję juana – czy to może się udać?
Trzeba zacząć od tego, że „jastrzębie” w Europie niekoniecznie dążą do trwałej wojny handlowej z USA. Raczej postulują ostrzejszą taktykę negocjacyjną – właśnie po to, by tej wojny uniknąć i wrócić do stanu sprzed ery Trumpa.
Jeśli chodzi o zaufanie – to absolutnie kluczowa wartość we współczesnym kapitalizmie. Weźmy przykład firmy, która zastanawia się, czy zbudować fabrykę laptopów w USA. Taka decyzja to wielomilionowa inwestycja na lata: trzeba postawić zakład, wyszkolić pracowników, wdrożyć technologie.
Już sama niepewność dotycząca kolejnej administracji wystarcza, by wielu inwestorów się wahało. A co dopiero, gdy polityka handlowa USA zmienia się z dnia na dzień, dosłownie z tweeta na tweet. Trudno w takim otoczeniu podejmować długofalowe decyzje.
Pytanie, czy ktoś może zastąpić USA jako globalne centrum gospodarcze? Moim zdaniem nie – raczej zmierzamy ku światu z trzema biegunami: USA, Chiny i ich sojusznicy, oraz Europa, która dotąd była młodszym partnerem Ameryki. Teraz jednak europejska autonomia będzie się pogłębiać.
Załóżmy optymistyczny scenariusz: Trump przegrywa wybory za półtora roku, a za trzy lata znika ze sceny politycznej. Kto nam jednak zagwarantuje, że za osiem lat znów nie pojawi się jakiś „Trump 2.0”? Może to nie będzie on sam – bo wiek robi swoje – ale jego ruch polityczny już zdominował konserwatywną część Partii Republikańskiej.
Trudno sobie dziś wyobrazić powrót do czasów Johna McCaina czy George’a Busha seniora. Nawet jeśli Trump odejdzie, jego miejsce zajmie ktoś o podobnym podejściu – J.D. Vance, albo ktoś jeszcze bardziej radykalny.
To jest prawdziwa tragedia: nie mamy żadnej gwarancji, że przyszłe administracje będą rozsądniejsze. Dlatego w Europie coraz więcej mówi się o konieczności budowania własnej autonomii – i to nie tylko w kontekście wojny handlowej.
Drugim, równie ważnym powodem tej zmiany myślenia jest wojna w Ukrainie. Do tej pory USA skutecznie przekonywały sąsiadów Chin – jak Koreę Południową czy Wietnam – że lepiej być po stronie Ameryki. Ale teraz, kiedy to USA prowadzą agresywną politykę handlową, niektóre z tych państw mogą uznać, że Chiny – mimo swojej niedemokratyczności – są jednak bardziej przewidywalnym partnerem.
Wspomniał Pan o wiarygodności sojusznika. Chciałbym dorzucić jeszcze jedno nazwisko – Stefan Miran, ekonomista, który wielokrotnie pisał o strukturalnych słabościach amerykańskiego modelu gospodarczego. Według niego główny problem polega na tym, że Amerykanie za dużo wydają, a za mało oszczędzają. Co ciekawe, przyczyną tej nierównowagi nie jest – jak się często uważa – luźna polityka fiskalna, ale… zbyt silny dolar.
Wysoka wartość dolara, utrzymywana przez sztywny popyt na amerykańskie aktywa (np. obligacje skarbowe), sprawia, że taniej jest importować niż produkować. I dlatego coraz mniej produkuje się w USA.
Czy można powiedzieć, że to właśnie ta logika stoi u podstaw całej polityki celnej Trumpa – próba zmuszenia partnerów do renegocjacji zasad globalnej gry?
To bardzo ciekawe pytanie. Rzeczywiście – Stany Zjednoczone mają od dawna znaczący deficyt handlowy. Ktoś musi im na ten „wystawny styl życia” pożyczać pieniądze. Problem w tym, że administracja Trumpa nie rozumie, skąd bierze się ten popyt.
Powiem coś, co w polskim dyskursie może brzmieć jak herezja: dług publiczny jest podstawą współczesnego kapitalizmu. Wbrew stereotypom, to nie jest coś, co kapitalizm niszczy – przeciwnie, to jego kotwica stabilności.
Ten model wymyślili Anglicy pod koniec XVII wieku. Gdy państwo emituje dług i wiarygodnie go spłaca, tworzy bezpieczne aktywa inwestycyjne. Dziś na świecie mamy kilka krajów, które uchodzą za producentów „dobrego długu” – najbardziej oczywiste są Niemcy i, przede wszystkim, USA.
Inwestorzy, fundusze, banki centralne – wszyscy chcą mieć w portfelu coś stabilnego. I bardzo często są to właśnie amerykańskie obligacje skarbowe. Dlatego USA mogą sobie pozwolić na deficyt handlowy: zamiast eksportować dobra materialne, eksportują bezpieczeństwo finansowe.
Jeśli chcielibyśmy zredukować ten deficyt, są trzy drogi – ale żadna nie jest łatwa. Po pierwsze: można wspierać amerykańskie gospodarstwa domowe, które są mocno zadłużone. Ale to wymagałoby polityki społecznej – a ta nie leży w DNA Trumpa.
Po drugie: można próbować redukować dług publiczny. Tyle że doświadczenie pokazuje, iż to republikańscy prezydenci – Reagan, Bush senior, Bush junior, Trump – najbardziej zadłużali państwo. I teraz Trump zapowiada kolejne obniżki podatków, które tylko ten dług zwiększą.
Po trzecie: można doprowadzić do globalnego kryzysu gospodarczego – dosłownie wrzucić granat do systemu. Ale mam nadzieję, że nawet administracja Trumpa nie pójdzie tą drogą.
Cały problem polega na tym, że Trump nie ma spójnego planu. Nie potrafi odpowiedzieć sobie na pytanie: co tak naprawdę chcemy osiągnąć tym protekcjonizmem? Ani z czego naprawdę wynika nasz deficyt.
I dlatego mam nadzieję – choć nie jest ona wielka – że świat okaże się mądrzejszy niż politycy, którzy dziś nim rządzą.
Powyższy wpis powstał na podstawie wypowiedzi dr. Tomasza Makarewicza dla Gazety Wyborczej. Zapraszamy do odsłuchu rozmowy.
Teksty takie jak ten powstają dzięki wsparciu naszych patronów. Jeśli nasza misja jest Ci bliska, możesz zostać jednym z nich lub zachęcić do tego znajomych.