Inflacja jest w porządku, dopóki jej nie zauważamy – wywiad dla dziennika Parkiet

przez Wojciech Paczos

27 września na łamach dziennika Parkiet ukazał się wywiad red. Grzegorza Siemionczyka z dr Paczosem. Nasz ekspert mówił o tym, na jakiej podstawie ustalono obowiązujące dziś cele inflacyjne, czym są oczekiwania inflacyjne i jakie błędy w obliczu pandemii popełnił NBP. Wywiad dostępny jest na stronie internetowej dziennika Parkiet, publikujemy go też w całości poniżej.

***

Zadaniem banków centralnych, w tyn NBP, jest utrzymywanie stabilności cen. Ale nie jest to definiowane w sposób zdroworozsądkowy, czyli jako brak inflacji. Większość banków uznaje, że ceny są stabilne, gdy inflacja wynosi 2-2,5 proc. Dlaczego nie zero?

Nie ma żadnej teorii, która mogłaby uzasadnić cele inflacyjne na poziomie około 2 proc. Tradycyjnie większość modeli ekonomicznych sugerowała, że optymalna inflacja, nie powodująca żadnych zaburzeń, wynosi 0 proc. Jeszcze w 2010 r. ukazało się podsumowanie badań na ten temat, które prowadziło do takiego wniosku. Ale później pojawiły się nowe teorie, które wskazują na pewne korzyści z tytułu niskiej, ale dodatniej inflacji. Po pierwsze, ułatwia to osiągnięcie odpowiedniej realnej stopy procentowej. Wiemy, że nominalnej stopy procentowej nie da się obniżyć istotnie poniżej zera, co ogranicza bankom centralnym możliwość wpływania na cykl koniunkturalny. Ważniejsza jest jednak stopa realna, ale ją można sprowadzić poniżej zera tylko w warunkach dodatniej inflacji. Z tej perspektywy, optymalna jest inflacja w okolicy 0,5 proc. Po drugie, istnieją badania, które sugerują, że urzędy statystyczne mają problem z precyzyjnym pomiarem inflacji. Nie zawsze udaje im się zarejestrować zmiany jakościowe. To oznacza, że wzrost cen wynikający z poprawy jakości, który formalnie nie jest inflacją, zaliczają do inflacji. Philippe Aghion wyliczył, że inflacja jest przez to przeszacowywana o 0,5-0,7 pkt proc.

Biorąc pod uwagę te dwa zjawiska, banki centralne powinny dążyć do inflacji na poziomie około 1 proc., a nie 2 proc. A przecież obecne cele inflacyjne mają historię sięgającą lat 80. XX w., gdy o tych zjawiskach jeszcze nie wiedziano.

Pierwotnym argumentem na rzecz ustalenia dodatnich celów inflacyjnych była kwestia zmian cen relatywnych, szczególnie cen pracy, czyli płac. W gospodarce zawsze istnieją sektory rozwojowe i schyłkowe. Te drugie borykają się z malejącym popytem, a więc powinny obniżać ceny. To jest jednak trudne, bo płace są sztywne w dół – trudno się je obniża. Inflacja sprawia, że płace w ujęciu realnym maleją, nawet gdy w ujęciu nominalnym stoją w miejscu. To ułatwia dostosowania relatywnych cen. Ale z tego też nie wynika, że optymalna jest inflacja na poziomie około 2 proc. Te cele ustalono raczej intuicyjnie.

Istnieje jakieś ugruntowane w teorii górne ograniczenie dla inflacji? Wiemy, kiedy wywołane przez nią zaburzenia zaczynają brać górę nad korzyściami?

Tak. Inflacja może wynosić maksymalnie tyle, żeby uczestnicy życia gospodarczego nie starali się zgadywać, jaka będzie w przyszłości. Firmy i gospodarstwa domowe planując wydatki lub kredyty nie powinny zastanawiać się, w jakim tempie będą rosły ceny.

Dlaczego?

Bo wiemy, że za danym poziomem inflacji stoją bardzo różne zmiany cen w różnych sektorach. Każda firma i każdy konsument doświadcza nieco innej inflacji. Przewidywania też siłą rzeczy będą bardzo nieprecyzyjne. Jeśli na podstawie tych przewidywań uczestnicy życia gospodarczego zaczęli by ustalać swoje ceny – dóbr, usług albo pracy – inflacja stałaby się bardzo chwiejna.

Te przewidywania uczestników życia gospodarczego nazywa się oczekiwaniami inflacyjnymi. Dzisiaj ten termin powtarza się jak mantrę. Na przykład NBP uspokaja, że nie trzeba obecnie podnosić stóp procentowych, bo podwyższona inflacja nie wpływa jeszcze na oczekiwania inflacyjne. Jak te oczekiwania się mierzy?

Oczekiwania są bardzo trudne do zmierzenia. Najważniejsze jest to, jakie wnioski dla naszych decyzji wyciągamy na podstawie bieżącej inflacji. Jeśli uwzględniamy w naszych planach to, że inflacja jest dziś powyżej 5 proc., to znaczy, że jest już za wysoka.

To jest początek tzw. spirali cenowo-płacowej, tzn. mechanizmu, gdy wzrost cen prowadzi do żądań podwyżek płac, to z kolei do wzrostu kosztów firm i dalszego wzrostu cen?

Często wyobrażamy sobie, że banki centralne kontrolują inflację bezpośrednio, tzn. przestawiają różne wajchy, np. stopy procentowe, i to jakoś na inflację wpływa. Ale tu nie ma żadnego automatyzmu. Banki centralne oddziałują przede wszystkim na oczekiwania. Muszą przekonać wszystkich, że inflacja będzie zgodna z celem. Jeśli to się nie udaje, uruchamia się mechanizm samospełniającej się przepowiedni. Przykładowo, firma spodziewa się wzrostu kosztów, więc planuje podwyżkę swoich cen. Może to rozłożyć w czasie i zacząć podnosić ceny już dziś, przyczyniając się do inflacji, której oczekiwała. Jeśli z kolei konsumenci oczekują wzrostu cen, mogą przyspieszać niektóre wydatki. Wtedy może się okazać, że podaż będzie niewystarczająca, więc ceny wzrosną. Te zachowania uruchamiają spiralę, dla której kwestia płac nie jest kluczowa.

Czy dzisiaj zalążki tej spirali są widoczne, czy rzeczywiście jest tak, że inflacja jest spowodowana wyłącznie czynnikami przejściowymi, np. odbiciem cen surowców?

Problem z tezą o przejściowym charakterze inflacji jest taki, że konsumenci nie muszą wiedzieć, z czego ona się bierze. Wystarczy, że widzą wzrost cen i zaczynają do niego dostosowywać swoje zachowania. Dlatego nawet przejściowa inflacja może się utrwalić. Żeby do tego nie doszło, bank centralny musi się cieszyć dużym zaufaniem, a w tym celu musi się dobrze komunikować się z otoczeniem. Co do tego, czy ten warunek jest w Polsce spełniony, mam wątpliwości. Przykładowo, gdy w 2020 r. NBP uruchamiał program QE, nie podał żadnego wyjaśnienia, jak ten program ma działać. Mylił się też w diagnozie. Wskazywał na przykład, że z powodu pandemii większym zagrożeniem jest deflacja niż inflacja. Tymczasem od początku było wiadomo, że pandemia to nie tylko szok popytowy, ale też podażowe, który spowoduje wzrost inflacji.

Dzisiaj NBP wskazuje, że wzrost cen paliw i energii ograniczy wydatki na inne towary, czyli stłumimy popyt, a w rezultacie inflację.

Tak się nie stanie, bo przecież sam NBP – prowadząc QE i umożliwiając rządowi istotne złagodzenie polityki fiskalnej – stworzył warunki do szybkiego wzrostu popytu konsumpcyjnego.

Teksty takie jak ten powstają dzięki wsparciu naszych patronów. Jeśli nasza misja jest Ci bliska, możesz zostać jednym z nich lub zachęcić do tego znajomych.

Podobne opinie i ekspertyzy

Strona wykorzystuje pliki cookies w celu prawidłowego jej działania oraz korzystania z narzędzi analitycznych, reklamowych i społecznościowych. Akceptuję Polityka prywatności