W najnowszym numerze Tygodnika Powszechnego ukazał się wywiad red. Marka Rabija z naszym ekspertem dr. Wojciechem Paczosem. Wywiad publikujemy w całości poniżej. Tekst jest dostępny także na stronie Tygodnika oraz w jego wersji papierowej.
***
Zaczęła się dekada szalejącej inflacji?
Wojciech Paczos: – Nie używajmy tak mocnych słów.
Świat nie ma problemu z inflacją?
Nie. To wciąż zjawisko lokalne, choć występujące w kilku miejscach jednocześnie. Nie jest do końca jasne czy z tych samych powodów i to jest ciekawe. Problem z inflacją mają USA, ma Polska, w mniejszym stopniu Wielka Brytania. W strefie euro wzrost cen wydaje się być pod kontrolą.
Skupmy się na Polsce.
To może zacznijmy od tego, że na poziom inflacji największy wpływ mają trzy czynniki. Pierwszy to nadmierny popyt. Drugi to wzrost kosztów, na przykład surowców. Trzecią sprawą jest sposób, w jaki się tę inflację mierzy. W Polsce wiosną ubiegłego roku inflację mieliśmy na bardzo niskim poziomie, dlatego jej aktualne wskaźniki mogą wydawać się tak niepokojące. Jeśli uznamy, że jedynym powodem wzrostu inflacji jest taki, nazwijmy to, zbieg statystycznych okoliczności, nie ma powodu do interwencji ze strony banku centralnego. Podobnie jak w drugim przypadku, kiedy za wzrostem cen stoją drożejące surowce. Bank centralny powinien jednak wkroczyć do akcji, kiedy inflację napędza nadmierny popyt.
Jak teraz?
Aktualnie głównym problemem z inflacją w Polsce jest to, że Rada Polityki Pieniężnej nie ma pomysłu na to, co się dzieje w gospodarce. Zwróć uwagę, że w jej komunikatach nie pojawiają się typowe dla tego typu ciał prognozy, z których moglibyśmy się dowiedzieć czy Rada uważa skok inflacji za zjawisko krótkoterminowe, czy raczej za coś bardziej poważnego.
Można odnieść wręcz wrażenie, że RPP nie walczy z inflacją. Dzięki temu rząd może się tanio zapożyczać na polskim rynku kapitałowym.
No to mielibyśmy jeszcze większy problem, bo twój scenariusz oznaczałby, że członkowie RPP są cyniczni. Ja bym się aż tak daleko nie zapuszczał, wolę założyć, że to błąd. Bo jeśli prześledzisz zeszłoroczne komunikaty RPP, znajdziesz w nich w zasadzie aż do listopada ostrzeżenia przed deflacją, czyli spadkiem cen.A to znaczy, że członkowie Rady po prostu nie wiedzieli co się dzieje z gospodarką. Ten kryzys rzeczywiście różni się genezą i dynamiką od wcześniejszych, bo zaczął się od zmuszenia tysięcy firm do przestoju, czyli sztucznego ograniczenia strony podażowej. Ale to nie zmienia faktu, że RPP nie dostrzega jego natury, nie potrafi rozróżnić, kiedy ma do czynienia z szokiem podażowym, a kiedy w grę wchodziła zmiana dynamiki popytu. Poza tym to nie wszystko. Powiedz mi, czym się zajmuje Rada Polityki Pieniężnej?
Zgodnie z ustawą o Narodowym Banku Polski stoi zna straży inflacji. Ma nawet wyznaczony próg – 2,5 proc.
Czyli mogę to sparafrazować tak, że polityka monetarna w Polsce zarządza inflacją. Tak to przynajmniej funkcjonuje w odbiorze społecznym. Tylko że to nieprawda. Inflacją się nie da zarządzać. Za pomocą polityki monetarnej można zarządzać jedynie oczekiwaniami inflacyjnymi.
Czyli?
Wyobraź sobie, że jesteś właścicielem fabryki i co miesiąc musisz kupić surowce potrzebne do produkcji. Stale monitorujesz rynek. Jeśli poczujesz, że surowce mogą drożeć, zapewne spróbujesz się zawczasu na to przygotować i podniesiesz ceny swoich wyrobów.
A mogę być także poddostawcą dla innych fabryk.
Otóż to. Ich właściciele również obserwują bacznie rynek i jeśli wyjdzie im, że pan Marek będzie podnosić ceny, zrobią to samo. Suma tego typu intuicji i obserwacji – bo mechanizmy inflacyjne są badane gruntownie od lat – tworzy właśnie coś, co nazywamy oczekiwaniami inflacyjnymi. Dlatego RPP, do którego zaprasza się doświadczonych praktyków, zbiera się co miesiąc i ocenia poziom ryzyka utraty kontroli nad emocjami rynku – bo to oczekiwania inflacyjne decydują o tym, jaka będzie w przyszłości inflacja. Gdyby chodziło wyłącznie o reakcję na przekroczenie wspomnianego pułapu 2,5 proc., mogłoby się to odbywać automatycznie. Całą politykę monetarną mógłby robić nam jeden komputer albo praktykant.
Powiedziałeś „utrata kontroli nad emocjami”.
Bo inflacja to zjawisko w głównej mierze psychologiczne. Klasycznie pojmowana inflacja, tak jak ją definiował Milton Friedman, była zjawiskiem związanym z podażą pieniądza. Gdy jest go dużo w gospodarce, ceny rosną. Matematycznie wynika to z tzw. równania wymiany Fishera, ale dziś rozumiemy już, że sprawdza się to tylko przy założeniu, że PKB nie ulega zmianie i że tempo obiegu pieniądza w gospodarce jest mniej więcej stałe.
Czyli w warunkach, które w realnej gospodarce nie istnieją.
I może się okazać na przykład, że większa ilość gotówki w obiegu spowalnia jej obrót i żadnej inflacji nie ma. W przybliżeniu coś takiego wydarzyło się po Kryzysie Finansowym w Europie i USA.
W Polce w ciągu kilku miesięcy rząd wpompował do gospodarki setki miliardów złotych – i to w żywej gotówce, która trafiła na konta firm i pracowników. Te pieniądze miały od początku jeden cel: stymulować popyt. Jego wzrost nie powinien być więc chyba zaskoczeniem.
I tak, i nie. W sektorze prywatnym popyt się załamał, bo pozamykani w domach, nierzadko przestraszeni ludzie ograniczyli wydatki. Na obiad do restauracji czy na narty nie dało się zresztą ot tak po prostu wyjść, bo te usługi nie działały. Część konsumentów w obawie przed niepewną przyszłością wolała zresztą oszczędzać. Ale z drugiej strony mieliśmy do czynienia z gigantycznym nadpopytem ze strony sektora publicznego. Za pomocą tarczy antykryzysowej państwo de facto płaciło za to, żeby firmy nie działały – tak jakby zgłaszało popyt na ich produkty i usługi, ale nie oczekiwało ich dostarczenia. Optymalnym rozwiązaniem byłoby zrównoważenie spadku popytu w sektorze prywatnym identycznym wzrostem w sektorze publicznym w czasie lockdownu, a potem odwrotnie – takie ograniczenie popytu sektora publicznego aby równoważyć wzrost popytu prywatnego. Ale gospodarka to nie jest programowalny algorytm –tego się tak dokładnie wymierzyć nie da. Osobiście od początku powtarzałem, że lepiej przedobrzyć, niż zrobić za mało, bo jeśli popyt będzie na niedostatecznym poziomie, gospodarka się do niego dostosuje zmniejszając swoją podaż. Zaczną się zwolnienia, obniżki wynagrodzeń, bankructwa, słowem – procesy, których odwrócenie w porównaniu ze schłodzeniem gospodarki kosztuje o wiele więcej.
Nie mieszkasz w Polsce, więc nie widziałeś entuzjazmu, z jakim w dużych miastach w nocy z 14 na 15 maja wyglądano północy. Z wybiciem tej godziny otworzono ogródki w barach i restauracjach. Orgia konsumpcjonizmu ogarnęła polskie miasta.
Ten niezrealizowany popyt będzie jeszcze przez chwilę wyraźnie widoczny. Dla rządu to czas na stopniowe hamowanie popytu publicznego. To się zresztą w dużej mierze dzieje automatycznie, bo większość programów z tarczy antykryzysowych dobiegła już końca.
Już w zeszłym roku pisałem, że właśnie ten moment, kiedy dojdzie niejako do zrównoważenia obu wymienionych popytów, będzie chwilą prawdy dla polskiej polityki monetarnej, bo niemal na pewno dojdzie do wzrostu inflacji. Rada Polityki Pieniężnej mogła zapowiadać ten moment od miesięcy i to bez narażania się na zarzuty ekonomicznego kuglarstwa, bo w obecnej sytuacji inflacja jest czymś naturalnym. To koszt uratowania gospodarki.
Rachunek za tę reanimację już zamknięty?
W tym roku PKB znowu będzie na plusie, ale nie patrzmy na to w taki sposób. Lepiej zauważyć, że pomimo bezprecedensowej w dziejach polskiego wolnego rynku interwencji państwa gospodarka nadal nie wróciła do tempa, z jakim rozwijała się przed pandemią. W zeszłym roku PKB skurczyło się o ponad 3 proc. Gdyby nie pandemia to wzrosłaby według prognoz o jakieś 3.5 proc. Rok 2020 zakończyliśmy więc 6.5 proc poniżej trendu. Ten trend nam ucieka. Jeśli założymy, że potencjał wzrostowy naszej gospodarki to właśnie jakieś 3.5-4 proc. rocznie, wówczas wyjdzie nam, że tylko dla powrotu na ścieżkę wzrostu, z jaką rozwijała się przed pandemią potrzebowalibyśmy w tym roku około 9-10 proc. na plusie. Większość ekonomistów spodziewa się tymczasem wzrostu PKB w przedziale 4-5 proc. Czyli wciąż poniżej potencjału. Gospodarka nadal nie działa na pełnych obrotach. Znikają kolejne obostrzenia, ale strach pozostaje. Przez niemal cały ubiegły rok firmy nie inwestowały i udział inwestycji w PKB spadł przez to do rekordowo niskiego poziomu.
Premierowi Morawieckiemu w jego planie sprzed kilku lat śnił się 25 proc. wkład inwestycji w PKB. Nie mamy tymczasem nawet 17 proc.
Trudno się dziwić. Wielu ekonomistów zakłada, że tego odłożonego popytu – tych niewypitych kaw w mieście, niezjedzonych obiadów, nieodbytych wczasów i niezrobionych w centrach handlowych zakupów – zgromadziło się przez ostatni rok na tyle dużo, że wystrzelą gospodarkę. Ale czy będąc przedsiębiorcą postawiłbyś na to założenie własne pieniądze? Ja ciągle mam obawy co do najbliższych miesięcy. Widzę w statystykach, że chętnie szczepią się 30-40 latkowie, ale wśród 80-latków tylko trochę ponad połowa dostała zastrzyk. W pozostałych starszych rocznikach nie jest wiele lepiej, dlatego uważam, że nadal istnieje realne ryzyko czwartej, jesiennej fali i ponownego lockdownu. Nie ma też pewności czy szczepienia będą chronić przed nowymi wariantami koronawirusa. Wątpliwości jest nadal tak dużo, że będą studzić entuzjazm inwestorów i konsumentów.
Prawdę mówiąc, nie zazdroszczę teraz członkom RPP. Gospodarka znajduje się w newralgicznym momencie i wiele zależy od tego, co zrobi Rada. Problem w tym, że oni moim zdaniem nawet nie zdają sobie z tego sprawy.
Brak decyzji jest również jakaś decyzją. Może niechęć do podnoszenia stóp procentowych trzeba odczytać jako zachętę do wydawania? „Konsumujcie, obywatele albo to co macie zeżre wam inflacja”.
Nie. Zwróć uwagę, że pomimo najniższych od lat stóp mamy rekordowo wysoki poziom oszczędności. I prywatnych, i firmowych. Stopą procentową, która uruchomiłaby te zasoby jest dopiero stopa głęboko ujemna. Te, które mamy, bliskie zera, są nadal wysokie. Używam tego określenia z premedytacją, wiedząc, że brzmi to absurdalnie, ale tak jest – poziom niepewności jest po prostu tak wielki, że posiadacze oszczędności gotowi są ponosić straty na lokatach, byle zachować kapitał na czarną godzinę.
W państwach Europy zachodniej to zjawisko kumulowania się oszczędności pomimo niskich, czasami wręcz ujemnych stóp procentowych znane jest od kilkunastu lat, nazywa się je sekularną stagnacją. Nie wiemy w tej chwili czy właśnie obserwujemy jego początki w Polsce czy może trzeba je wiązać z ostatnim kryzysem.
To co powinna zrobić w tej sytuacji RPP?
Według mnie podwyżka stóp byłaby nazbyt ryzykowny krokiem, bo to może wykoleić odbicie gospodarki. Poza tym w ten sposób można wylać dziecko z kąpielą. Stopy procentowe podnosisz przecież wszystkim. Nie da się podwyższyć ich tylko tym, którzy już mają oszczędności i dzięki temu przestaną tracić na trzymaniu pieniędzy na lokatach i jednocześnie utrzymać je na niskim poziomie na przykład dla tych, którzy planują wziąć kredyt na pierwsze mieszkanie. No i przy podwyżce stóp rosną automatycznie również koszty obsługi długu publicznego.
Czyli nie da się jednocześnie schładzać gospodarki tam, gdzie zaczyna się przegrzewać i stymulować tam, gdzie tego potrzebuje?
Można. Do tego służą podatki. Już gdzieś mówiłem, że zanim w Polsce pójdą w górę stopy procentowe, najpierw powinny wzrosnąć podatki. No nie ma zmiłuj, jakoś musimy spłacić ten kryzys. Jasne, to politycznie trudne, ale z punktu widzenia teorii ekonomii znacznie skuteczniejsze, bo pozwala interweniować bardziej punktowo. Przypomnę, że gdy na początku lat 90. w Polsce szalała hiperinflacja, Leszek Balcerowicz ograniczył ją między innymi właśnie za pomocą podatków.
Ze stopami procentowymi jest jeszcze inny problem. My w tej chwili na dobrą sprawę nie wiemy, jak wysoką mamy inflację. Wiosną zeszłego roku, kiedy wprowadzono pierwszy lockdown, ceny zaczęły spadać. RPP ogłosiła, jak wspomniałem, alert deflacyjny, ale pominęła fakt, że z rynku zniknęło całkowicie wiele usług. Na wczasy w kwietniu nie mogłeś pojechać za żadne pieniądze. To samo z siłownią i piwem w knajpie. Pisaliśmy wtedy z Pawłem Bukowskim, moim kolegą po fachu, że za rzekomym ryzykiem deflacji stoi tak naprawdę inflacja niedomierzona o około 1 punkt procentowy. Około, bo nie dało się jej dokładnie zmierzyć. Koszyk produktów i usług, służący zwykle do tego celu, nagle się nam rozpadł. Dopiero niedawno nasze symulacje potwierdził raport Polskiego Instytutu Ekonomicznego, którego autorzy dopasowali zawartość koszyka inflacyjnego do realiów pandemicznych patrząć na dane w kart płatniczych.
Rada Polityki Pieniężnej powinna o tym wiedzieć i uspokajać nastroje, zamiast opowiadać banialuki o deflacji. Potrzebny był wtedy jasny komunikat, że informacje płynące z gospodarki są szczątkowe i mogą być mylące, dlatego na pierwszy plan musi iść utrzymanie podaży poprzez takie wirtualne podtrzymywanie popytu, a inflacją zajmiemy się później. Tak mówiły inne banki centralne. Nasz poszedł swoją drogą, dość – szukam dobrego słowa – kontrowersyjną. Zwróć uwagę, że prezes Glapiński jeszcze przed pandemią zapowiadał, że do końca jego kadencji nie będzie żadnych podwyżek stóp procentowych. Nie rozumiem tego, bo RPP w ten sposób sama związuje sobie ręce.
I to chcemy powiedzieć przeciętnemu Polakowi, że ma się znowu poświęcić w imię PKB? Komuś z pensją na poziomie 3-4 tys. zł, który na razie nie ma szans na podwyżkę, bo bezrobocie znowu zaczęło rosnąć. Żywność, na którą wydaje większość zarobków, drożeje w drastycznym tempie. Cena pietruszki w ciągu roku poszła w górę o 161 proc. Więcej kosztuje także paliwo, opłaty komunalne. Oszczędności – jeśli w ogóle jakieś posiada – przy obecnych stopach procentowych są de facto oprocentowane ujemnie, a odsetki nie pokrywają nawet opłat bankowych.
Opisałeś dokładnie coś, przed czym ostrzegaliśmy rok temu w tekście, który napisałem razem ze wspomnianym Pawłem Bukowskim. Ostrzegaliśmy wtedy, że poza planem na ratowanie gospodarki potrzebny jest także plan, kto i ile za to zapłaci. Bo jeśli go nie będzie, skończy się tak, jak to opisałeś. Trzymanie stóp na niskim poziomie sprawi, że zadłużenie w stosunku do rosnącego PKB spłaca się niejako samo, ale jednocześnie bije po kieszenie niezamożnych. Tych kurierów, kasjerek i pielęgniarek, które nie mogły przejść na pracę zdalną, żeby zmniejszyć ryzyko zakażenia. Ci ludzie nie mają oszczędności, które powstały wskutek ograniczenia konsumpcji podczas lockdownu, bo nigdy nie konsumowali ponad miarę, a jeśli jakieś mają, to szybko zjada je inflacja. Podwyżka stóp procentowych zapewniłaby im ochronę tych skromnych nadwyżek, ale automatycznie uderzyłaby ich po kieszeni, bo wraz ze stopami procentowymi w górę poszłoby także oprocentowanie kredytów. Dlatego mówiliśmy, że czas na trudną rozmowę o podwyżce podatków.
Zwróć uwagę na temperaturę dyskusji, jaka rozgorzała po ogłoszeniu założeń tzw. Polskiego Ładu. Dominuje konsensus, że podatki trzeba podnieść. Ale tajemniczym „im”. Nigdy „nam”.
W Polsce pułap 10 proc. najlepiej zarabiających zaczyna się od zarobków na poziomie 9 tys. zł brutto. Z jednej strony to niewiele w porównaniu z najbogatszymi krajami, ale z drugiej strony – to więcej niż zarabia 90 procent Polaków – matematyki nie da się oszukać. I teraz zadajmy sobie dwa pytania: kto najwięcej skorzystał na tym, że nasza gospodarka nie zwinęła się w trakcie kryzysu? I kto za te pakiety ratunkowe powinien zapłacić? W mojej ocenie propozycja podatkowe Polskiego Ładu są wyjątkowo skromne, ta temperatura dyskusji bardzo mnie dziwi, ale to chyba temat na inną rozmowę.
Dr Wojciech Paczos pracuje na Uniwersytecie w Cardiff. Prowadzi badania długu publicznego i polityki monetarnej. Jest adiunktem w Polskiej Akademii Nauk i założycielem grupy eksperckiej „Dobrobyt na Pokolenia”.