O co chodzi Trumpowi? Nie szukajcie racjonalności
Od początku swojej drugiej kadencji Trump zapowiadał wprowadzenie ceł wobec najważniejszych partnerów handlowych, w tym Europy, Chin, Meksyku i Kanady. Po dwumiesięcznych okresie niepewności i częściowych propozycji, 3 kwietnia Biały Dom odpalił wreszcie bombę, publikując listę ceł, które dotknęły w sumie 184 kraje, obszary zamorskie oraz (w obwieszczeniu potraktowaną jednolicie) Unię Europejską.
Obserwatorzy złapali się za głowę, bo skala ceł grozi załamaniem światowej gospodarki, a w najlepszym wypadku „zaledwie” spowolni wzrost gospodarczy i doprowadzi do drugiej po pandemii fali inflacji. W tej opinii zgodne są rynki finansowe (amerykańskie giełdy w dwa dni po konferencji Trumpa straciły około 10 proc. wartości), komentatorzy finansowi oraz ekonomiści, od lewej do prawej strony dyskursu politycznego.
Właśnie dlatego wszyscy próbują teraz zrozumieć: o co chodzi Trumpowi? W tym eseju chciałbym wyjaśnić, że to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi, bo jest źle postawione.
W zachowaniu Trumpa nie należy doszukiwać się żadnej racjonalności. Trawestując Szekspira, w tym szaleństwie nie ma metody. Jest za to czysty i pozbawiony hamulców gniew, którego konsekwencją jest autodestrukcja.
Pozorna racjonalność
Żeby zrozumieć ten problem, przez moment spójrzmy na cła Trumpa jak na racjonalny program gospodarczy. Jaki ma być cel nowych ceł?
Przede wszystkim, w Waszyngtonie od dawna popularna jest opinia, że Ameryka straciła na globalizacji, bo wolny handel oznaczał ucieczkę miejsc pracy w przemyśle do krajów z tanią siłą roboczą, jak Meksyk czy Chiny. To źle dla amerykańskich „niebieskich kołnierzyków” (jak w Ameryce określa się pracowników fizycznych lub nisko wykwalifikowanych), ale też i dla szeroko rozumianego bezpieczeństwa strategicznego Stanów.
Z tej perspektywy, protekcjonizm handlowy ma być sposobem na ochronę i odbudowę rodzimego przemysłu. Pomińmy tu, że sporo badań ekonomicznych sugeruje, że liberalizacja handlu jest najpewniej tylko jedną z przyczyn odpływu miejsc pracy w przemyśle, protekcjonizm w szczególności nie zahamuje postępującej automatyzacji (na przykład Ford w USA produkuje obecnie z grubsza tyle samo pojazdów co 40 lat temu, zatrudniając o połowę mniej pracowników).
Prawdziwa wada programu ceł tkwi gdzie indziej: w ogóle nie jest programem protekcjonizmu.
Zamiast celować w ochronę konkretnych „strategicznych” rynków, wprowadzono cła na wszystko, w tym na import materiałów i komponentów, które zaburzą łańcuchy dostaw i uderzą w koszta owych strategicznych sektorów gospodarki.
Weźmy ważny przykład przemysłu motoryzacyjnego. Spora jego część jest zlokalizowana na granicach Ameryki z Kanadą i Meksykiem, samochody przekraczają je kilkukrotnie w trakcie procesu składania. Wraz z nowymi cłami, ten proces stanie się nieopłacalny i amerykańskie koncerny zapowiedziały już, że będą się wycofywać z inwestycji u sąsiadów Ameryki. Czyżby więc cła były skuteczne?
Problem w tym, że nieopłacalny staje się cały proces, w tym jego część już po amerykańskiej stronie granicy. Na przykład Stellantis (konglomerat, który pochłonął m.in. Chryslera i Dodge’a) zapowiada zwolnienie 900 pracowników w 5 fabrykach rozsianych po Stanach.
Amerykańscy producenci będą mogli próbować zastąpić zagraniczne instalacje nowymi w Stanach, ale będzie to wymagało czasu i olbrzymich inwestycji, w dobie automatyzacji z pokusą „wyciskania” relatywnie drogich amerykańskich pracowników. Do tego należy doliczyć już poniesiony koszt starych fabryk za granicą, które nagle stały się bezwartościowe.
W świecie skomplikowanych i delikatnych łańcuchów dostaw, można tylko mnożyć podobne przykłady takich bezpośrednich negatywnych konsekwencji ceł.
Historycznie polityka protekcjonizmu udała się kilku krajom, na przykład Korei Południowej, ale zawsze była stosowana z chirurgiczną precyzją, i w towarzystwie działań „osłonowych”, na przykład subsydiów na materiały pośrednie. Trump nie oferuje podobnych rozwiązań, w dodatku wprowadzając cła „pełną ławą”, wymusza na Chinach i Europie cła odwetowe, w tym na ukochany przez Trumpa przemysł.
Taka wojna uderzy też w globalny i amerykański wzrost, a w dodatku cła zwiększą ceny i uderzą w konsumentów w Ameryce. W ten sposób amerykański przemysł musi się zmierzyć z podwójnym ciosem: wyższymi kosztami i mniejszym popytem.
Te wszystkie przykłady pokazują, że nawet jeśli Ameryce przyda się renesans bazy produkcyjnej, polityka Trumpa to jak próba usunięcia wyrostka robaczkowego za pomocą młota pneumatycznego.
Chiny, Europa i podatki
Przedstawiciele administracji Trumpa wskazywali na dwa jeszcze powody wprowadzenia ceł. Po pierwsze, wysokie cła mają być źródłem dochodów do budżetu, alternatywą dla opodatkowania Amerykanów. Oczywiście ten argument jest nieco dziwny, kiedy przypomnimy sobie, że cła są… podatkiem dla Amerykanów.
To właśnie oni będą musieli ponieść ich bezpośredni koszt (pomijając skutki uboczne jak choćby bezrobocie w trakcie potencjalnej recesji). Do tego, jeśli celem ceł ma być ochrona rodzimego przemysłu, z definicji mają odstraszać importerów, a więc ich efekt fiskalny powinien być relatywnie niski.
Wedle ostatniego argumentu, cła mają być narzędziem nacisku politycznego na „wrogów Ameryki”. Moim zdaniem ten argument miałby najwięcej sensu ze wszystkich, gdyby znowu w praktyce nie przeistoczył się w zabieg chirurgiczny za pomocą młota pneumatycznego. Przede wszystkim, Trump zapomniał, że przed wprowadzeniem ceł, powinien najpierw przedstawić je jako groźbę i sformułować odpowiednie żądanie.
Drodzy Czytelnicy, czy możecie mi powiedzieć,
czego dokładnie Trump chce np. od Polski, która przez ostatnią jedną trzecią wieku była wiernym sojusznikiem Waszyngtonu,
niekiedy wbrew europejskim partnerom, inwestuje prawie 2.5-krotność normy NATO w siły zbrojne, a nasza nadwyżka handlowa z Ameryką to kilka miliardów dolarów, czyli z ich perspektywy błąd zaokrąglenia?
Twarda polityka handlowa ma znacznie więcej sensu, kiedy mówimy o Chinach, które stosują nie do końca uczciwe praktyki gospodarcze (na przykład wysokie subsydia dla producentów samochodów elektrycznych) i stają się coraz bardziej wyraźnym konkurentem na Pacyfiku, szczególnie w kwestii Tajwanu.
Tylko że konfrontacja z Chinami byłaby dużo prostsza, gdyby na przykład Trump nie skłócił się z Unią Europejską i partnerami w Azji. O skale porażki ceł Trumpa najlepiej świadczy fakt, że pogodziły Chiny z (sic) Koreą Południową i Japonią.
Dalszą cześć, znajdziecie na stronie OKO.Press, gdzie tekst ukazał się w oryginale.
Teksty takie jak ten powstają dzięki wsparciu naszych patronów. Jeśli nasza misja jest Ci bliska, możesz zostać jednym z nich lub zachęcić do tego znajomych