Minęło ledwo półtorej dekady od upadku komunizmu i „końca historii”, kiedy „zyskowność” jako cel polityki wymknęła się konserwatywno-liberalnym politykom spod kontroli i zaczęła pustoszyć cały porządek światowy, niczym potwór doktora Frankensteina
Witold Gadomski opublikował niedawno w „Gazecie Wyborczej” tekst, w którym stawia następujące trzy tezy: inwestycje publiczne powinny być „efektywne, to znaczy […] generowa[ć] wysokie zyski”; ocena zyskowności takich inwestycji zwykle jest trudna; i właśnie dlatego państwa i samorządy często podejmują chybione decyzje, polegając bardziej na względach „politycznych” (prestiż, próba przekupienia wyborców czy kaprysy polityków). Właśnie dlatego, sugeruje redaktor Gadomski, zamiast bezpośrednich wydatków, państwa powinny raczej dbać o sprzyjający dla inwestycji prywatnych klimat, zapewniając biznesowi „stabilne i przewidywalne warunki gospodarowania”.
Gadomskiemu bardzo ciekawie odpowiedział Tomasz Markiewka wpisem na swoim profilu na portalu Facebook, przypominając, że sporo inwestycji publicznych z definicji nie jest nastawionych na bezpośredni zysk. Markiewka podaje tu kilka przykładów, przy czym moją uwagę przykuła sprawa wydatków na wojsko i szeroko rozumiane bezpieczeństwo strategiczne. Trudno nie zgodzić się z Markiewką – obecnie kupujemy czołgi i HIMARS-y, aby odstraszyć Rosjan od bombardowania rakietami nasze szkoły i przedszkola, jak obecnie czynią to w Ukrainie – nie dla jakiegoś bezpośredniego zysku, ale dlatego, że zwyczajnie kochamy nasze dzieci. W tym tekście chciałbym uzupełnić argumentację Markiewki trzema obserwacjami (i muszę ostrzec Czytelników, że w połowie tego eseju zrobi się bardzo pesymistycznie).
Pierwszy problem: sektor prywatny nie załatwi wszystkiego
Pomińmy na razie argument Markiewki i załóżmy, że wszystkie inwestycje publiczne w gospodarce będziemy oceniać na podstawie ich gołej zyskowności gospodarczej. Skąd taka ich wielkość we współczesnej gospodarce?
Bardzo często jakaś działalność ekonomiczna ma pośredni wpływ na aktorów gospodarczych, którzy nie biorą bezpośredniego udziału w tej działalności. Ekonomiści nazywają to „efektami zewnętrznymi”. Klasyczny przykład negatywnego efektu zewnętrznego to zanieczyszczanie środowiska: właściciel elektrowni węglowej w swoim rachunku kosztów i strat nie uwzględni cierpienia i wydatków na leczenie okolicznych mieszkańców, którzy, wdychając pyły z elektrowni, nabawili się raka. Pozytywny przykład to wspomniane przez Markiewkę wojsko: rosyjskie rakiety nad naszymi głowami raczej nie poprawiłyby klimatu dla przedsiębiorstw, ale prywatne firmy nie kupują czołgów celem odstraszenia Putina.
Bardzo wiele interwencji publicznych bierze się właśnie z powodu tego zjawiska. W wypadku negatywnych efektów zewnętrznych zwykle przybiera to formę kija regulacji, w naszym przykładzie mogą to być normy emisji pyłów dla elektrowni i fabryk. Pozytywne efekty zewnętrzne wymagają za to marchewki: ulg podatkowych czy subsydia.
Czasami jednak nawet takie zachęty nie wystarczą, bo sytuacja wymaga koordynacji czy środków, które przerastają możliwości firm. Obronność to idealny przykład: większości firm nie stać na kupno czołgów, ale też trudno sobie wyobrazić, jak te firmy miałyby się potem koordynować na polu walki. Jeśli spojrzycie na listę dóbr publicznych, jakie oferują współczesne wysoko rozwinięte państwa, to bardzo często pokrywają one takie sytuacje: lecznictwo, edukacja, krytyczna infrastruktura, oraz właśnie bezpieczeństwo strategiczne.
Drugi problem: co się da policzyć
Redaktor Gadomski ma rację, że bardzo często trudno jest precyzyjnie ocenić zyskowność konkretnych inwestycji publicznych, co nieraz prowadzi do chybionych projektów. Przedstawia też długą listę odpowiednich przykładów jak nieudana polityka przemysłowa Gierka. Tylko że Gadomski utożsamia problematyczność oceny publicznych inwestycji z ich publicznym charakterem. Tymczasem firmy prywatne stoją przed dokładnie takim samym wyzwaniem.
Inwestowanie to z natury ryzykowna działalność, bo nie sposób przewidzieć wszystkich odpowiednich czynników. Czy klientom spodoba się nowy produkt albo brand? Czy nie zmieni się środowisko regulacyjne? Czy nie zmienią się koszty, kursy walutowe, sytuacja gospodarcza? Czy projekt badawczy przyniesie spodziewane owoce? Czasami trudno też ocenić zyskowność jakiegoś ruchu nawet już po fakcie, na przykład bez odpowiednich danych nie można sprawdzić, czy wzrost sprzedaży wziął się z udanej kampanii reklamowej, czy z grubszego portfela klientów (a sama kampania nie miała na nic wpływu i była stratą pieniędzy).
Właśnie dlatego wciąż istnieje popyt na moich absolwentów, młodych magistrów ekonomii, którzy specjalizują się w tworzeniu takich pomiarów. I właśnie dlatego obok listy nieudanych inwestycji publicznych, łatwo stworzyć jest symetryczną i równie długą listę nieudanych inwestycji prywatnych, od porażki Cybertrucka, przez krach rynku nieruchomości w 2008 roku, po merger HP i Compaq, z perspektywy czasu oceniany jako jedna z najgorszych fuzji na rynku technologicznym.
To trochę zaskakująca pomyłka, bo Gadomski identyfikuje się jako liberał gospodarczy. Tymczasem rdzeniem, centralną tezą liberalizmu jest przekonanie, że przedsiębiorcom należą się wolność i zyski z działalności gospodarczej właśnie dlatego, że inwestowanie związane jest z niepewnością i wymaga sporej dawki odwagi i przenikliwości.
Trzeci problem: kiedy wojsko staje się korporacją
Wróćmy do podstawowego argumentu Markiewki: niektóre inwestycje publiczne wcale nie powinny być nastawione na czysty zysk. Kiedy zgodnie podaliśmy przykład wojska, po cichu trochę Was oszukaliśmy.
Otóż w historii wielokrotnie się zdarzało, że państwa albo konkretni ludzie traktowali wojsko (i szerzej wojnę) jako biznes.
Oczywisty przypadek to kompanie najemne, od starożytnych balearskich procarzy, przez założoną w 1360 roku Białą Kompanię, po współczesne PMC (private military company, czyli prywatne firmy wojskowe jak amerykańska Blackwater). Ale w historii wręcz normą jest, że państwa lub wysoko postawieni funkcjonariusze publiczni wykorzystywali wojnę w imię chłodnego rachunku ekonomicznego.
Klasyczny przykład to starożytny Rzym z okresu późnej Republiki. Dla ambitnych arystokratów wyprawy wojenne były szansą na prestiż, ale też i łupy, często pod postacią niewolników. Tym można było kupić wyborców i lojalność legionistów, a przez to zapewnić sobie karierę polityczną, na przykład namiestnictwo nad prowincjami granicznymi, skąd można było zorganizować kolejną kampanię wojenną – i tak w koło. Tak właśnie dyktatorem został Gajusz Juliusz Cezar, a Rzym zbudował imperium.
Dalszą cześć, znajdziecie na stronie OKO.Press, gdzie tekst ukazał się w oryginale.
Teksty takie jak ten powstają dzięki wsparciu naszych patronów. Jeśli nasza misja jest Ci bliska, możesz zostać jednym z nich lub zachęcić do tego znajomych